MEDYTACJA, JOGA I KOBIECOŚĆ – CO MAJĄ ZE SOBĄ WSPÓLNEGO?

Od kiedy zaczęłam swoją przygodę z buddyzmem zen i hatha-jogą (a było to, jeśli dobrze pamiętam, jakieś dziewięć lat temu – obecnie są nie tylko moją pasją, lecz także „działalnością zawodową”), wciąż obserwuję ten sam fenomen: na każdych zajęciach, na każdych warsztatach, zlotach czy zgrupowaniach tłumnie gromadzą się kobiety, a wśród nich czasem nieliczni przedstawiciele płci przeciwnej, tradycyjnie podejrzewani o, co najmniej, zniewieściałość. 
Do tego stopnia zaintrygował mnie ten fenomen, że z Gdańska wybrałam się do Katowic na konferencję poświęconą jodze, by wystąpić tam z referatem o tym właśnie zjawisku – licznym uczestnictwie w praktyce jogi kobiet, a wciąż sporadycznym mężczyzn (tak się składa, że moją pierwszą działalnością zawodową jest praca o charakterze akademickim). Głośno zadałam więc pytanie o przyczyny trendu, którego nie zna Daleki Wschód, gdzie zarówno joga, jak i medytacja buddyjska to domeny i kobiet, i mężczyzn, z przewagą tych drugich. Wówczas udzieliłam sobie samej i moim słuchaczkom oraz słuchaczom takiej mniej więcej odpowiedzi: mariaż kobiecości i jogi (czy medytacji) to fenomen charakterystyczny dla kultury Zachodu, w której kobiety najpierw były tłamszone, a potem się wyzwoliły. W ramach poszerzania samoświadomości, powszechnie zwanego feminizmem, odkryły one praktyki Wschodu, dające im poczucie wolności i możliwość osobistego rozwoju. To tak w największym skrócie.

Nadal zgadzam się z tą odpowiedzią, choć są także inne, z poprzednią jak najbardziej powiązane. Na przykład taka, że Wschód rozwinął energię jin, a Zachód energię jang. Dlatego w praktyce buddyjskiej i jogicznej na Wschodzie było i jest pogrążonych tak wielu mężczyzn – bo ogólnie w tych kulturach panuje przewaga jin. No właśnie! Te praktyki same w sobie są przejawem dominacji jin, to działania intuicyjne, a więc kobiece, płynące z aktywności prawej półkuli mózgowej – tej intuicyjnej. Uf! Jesteśmy w domu. To dlatego na kobiety hasła „joga”, „medytacja” lub „szamanizm” działają jak magnes.

Dodatkowych objaśnień udzielił mi w ostatnim czasie niejaki John Myrdhin Reynolds, którego książkę o tantrze, czarownicach i dakiniach pochłonęłam w dwa dni z wielkim zainteresowaniem i przyjemnością. Jako religioznawca o niezwykle rozległej wiedzy, Reynolds opowiada historię wpływu pradawnych kultów Wielkiej Bogini na różne systemy religijne. Otóż kulty boginiczne silnie zaznaczają swoją obecność w religiach Wschodu, przenikając także do buddyzmu. Buddyjska tantra traktuje oświeconą świadomość stanu buddy jako zjednoczenie męskiej i żeńskiej energii, boga i bogini w nas. Ogólnie, śladów Wielkiej Bogini można doszukać się niemal wszędzie: czciło ją pod różnymi postaciami całe pogaństwo, czciły ją starożytny Egipt, Mezopotamia, Grecja, Rzym, jest obecna w żydowskiej Kabale. Kontynuatorkami jej kultu były średniowieczne czarownice (wiejskie znachorki, zielarki, położne), zdaniem Reynoldsa niemające absolutnie nic wspólnego z satanizmem – to według niego jedynie pretekst użyty dla uzasadnienia inkwizycji.

Cóż, Zachód podążył ścieżką wyparcia kobiecości na rzecz rozwoju pierwiastka męskiego, stąd nasz silny racjonalizm, tendencja do myślenia analitycznego (bycia tzw. typem poznawczym), oddzielania ciała od umysłu i tak dalej, a także liczne uprzedzenia w stosunku do intuicji. Kiedy z entuzjazmem dzielę się wrażeniami ze swojej niedawnej wizyty u wróżki, większość znajomych niemal natychmiastowo reaguje pytaniem, czy się nie bałam tam pójść, i stwierdza, że woli nie korzystać z tego rodzaju usług, żeby się za wiele nie dowiedzieć. Słowo szamanizm to kolejny straszak – dopiero kiedy tłumaczę ludziom na warsztatach, że szamanizm to nic innego jak bycie swoim własnym wewnętrznym mistrzem, mogą odetchnąć z ulgą i wreszcie przestać się obawiać (że zostaną opętani!). Tak więc kobiecość w kulturze Zachodu faktycznie była i nadal bywa tłamszona, a to, co z nią związane, wciąż rodzi w niektórych obawy. Intuicja, zdolność świadomego śnienia, umiejętności mediumiczne, wróżbiarstwo, praktyki medytacyjne czy sztuka (samo)uzdrawiania to domeny kobiece, stąd dla tak wielu kobiet tak atrakcyjne, przyciągające.

Z kolei Wielka Bogini to najbardziej frapujący archetyp kobiecości, który każdy z nas powinien w sobie odkryć i pielęgnować. Jestem o tym dogłębnie przekonana. Dotyczy to zarówno kobiet, jak i mężczyzn. A może zwłaszcza mężczyzn? By poprzeć moje przeczucie wyrażone w tym ostatnim zdaniu jakimś stwierdzeniem, przytoczę na koniec starożytną jogiczną koncepcję tantrycznego oddychania. Otóż jogini odkryli, że człowiek oddycha w cyklach naprzemiennych – około godziny jedno nozdrze jest bardziej aktywne, raz prawe (męskie), a raz lewe (kobiece). Jeśli nie wierzycie, poobserwujcie swój oddech, przekonacie się, że jogini się nie mylili! Drugą kwestią, którą dostrzegli, jest reguła, że nie należy rozpoczynać niemal żadnych działań, gdy oddychamy prawym – męskim – nozdrzem, bo wynikają z tego rzeczy szkodliwe i okrutne (np. wojny). Natomiast niezwykle korzystne rezultaty przynosi rozpoczynanie działań, kiedy oddychamy nozdrzem lewym – żeńskim.

I to by było na tyle. Zachęcam do jogi, medytacji, samorozwoju i wzmacniania kobiecości – co w naszej kulturze wydaje się nie tylko korzyścią, lecz wręcz koniecznością (patrząc na zdecydowanie męskie przejawy aktywności, takie jak choćby maniackie wycinanie drzew i lasów).


Ewa Baniecka – z wykształcenia, zawodu i powołania jestem zarówno wykładowczynią akademicką (doktorką nauk humanistycznych – uczę obecnie studentów kulturoznawstwa, a także pedagogiki na Uniwersytecie Gdańskim), jak i instruktorką rekreacji, od lat joginką z zamiłowania i pasji (poznawałam tajniki jogi m.in. podczas pobytu w USA pod kierunkiem wielu doświadczonych instruktorek, byłam uczestniczką warsztatów jogi kundalini, jogi nidra, jogi interpersonalnej, psychologii jogi). Jestem również masażystką, adeptką popularnego dziś w Tajlandii tybetańskiego masażu jivaka, nazywanego też „jogą dla leniwych”. Ostatnio swoją wiedzę o masowaniu poszerzyłam pod kierunkiem pochodzącego z Japonii mistrza tego masażu – Takashiego Yoshizawy.


        Od wielu lat praktykuję buddyzm zen, mój nauczyciel to Andrzej Czarnecki, który jest uczniem koreańskiego patriarchy i mistrza zenu Seung Sahna. Uczestniczyłam w licznych zgrupowaniach i warsztatach buddyjskich. Wchodząc coraz głębiej w praktykę medytacyjną, zaczęłam interesować się różnymi technikami i tradycjami, ciągle poszerzając swoją wiedzę i zasób umiejętności. Odkrywałam przy tym, jak zbawienny wpływ na moje zdrowie, samopoczucie, stan ducha i ciała ma stosowanie tych praktyk na co dzień. Dlatego postanowiłam podzielić się tym z innymi i stąd zrodził się pomysł prowadzenia warsztatów medytacyjnych.

Komentarze